Przejdź do głównej zawartości

[II 50 twarzy ciąży] 1. Niesmaczne początki.

Zaczęło się niewinnie. Miłość kwitła każdego dnia. Coraz lepiej czuliśmy się w swoim towarzystwie. Coraz częściej dopadały nas myśli, że "tak, to jest to". Pojawiały się pierwsze gdybania. 
"A co by było gdyby się okazało, że jestem w ciąży?" 
"Ej, a jak nazwiemy chłopca?" 
"Co jak się okaże dziewczynka?" 
"A co jeśli to byłyby bliźniaki?" (to będzie osobna historia)
Prócz gdybań, zaczęliśmy poważniej myśleć o wspólnej przyszłości. W trakcie zaczęliśmy się starać o obiekt gdybań. A co by na gdybaniu się nie skończyło... Pełni optymizmu udaliśmy się w końcu do Urzędu Stanu Cywilnego, aby ustalić termin ślubu. 
Wyobraźcie sobie, co musisz czuć, że jest wolny termin, akurat w dniu, kiedy macie rocznicę? No oczywiście, że bierzecie (do ślubu finalnie nie doszło, ale to historia na inną notkę)
I zaczęła się gorączka planowania i jeszcze większego gdybania. 
W końcu mieliśmy zostać rodziną. Chcieliśmy nią być. Stworzyć ją, taką jaką sobie wymarzyliśmy. 

W tej gorączce, ja się zbytnio nakręciłam. 
Zaczęło mi zależeć chyba trochę za bardzo. Pewnie każda obecna mama, a nawet kobieta starająca się o swojego "bombelka" zna to uczucie, gdy test znowu nie wyszedł. Zna to uczucie, gdy mimo to tli się w niej nadzieja, bo przecież "mam objawy". 
 Kupę masz. Okres masz. To masz. I wkurw niemiłosierny. 
Bo przecież znasz swoje ciało i jak to tak? TO miała być CIĄŻA. Co miesiąc czułam frustrację. 
Zaczęłam myśleć, że coś ze mną jest nie tak. Zaczęłam używać nawet testów owulacyjnych. Przecież to takie proste, prawda? Jest owulacja. Hops, hops, bum, dziecko. Gdyby to było takie proste, więcej kobiet nie chodziłoby takie złe na cały świat. Mniej byłoby tych szczekających na wszystko i tych wszystkich pizd, którym nawet nie pasuje to, że słońce świeci za głośno (przepraszam, ale tak jest, sama taka byłam). 
Pewnego dnia, znowu się spóźniałam. Znowu pomyślałam, że moje ciało mnie nienawidzi i robi bardzo nieśmiesznego psikusa. Bo przestało mnie to już bawić. Każdy dzień spóźnienia sprawiał, że gdzieś w środku skakałam z radości, jak mały grubas z cukrzycą, co wygrał zgrzewkę Pepsi. Każdy dzień spóźnienia sprawiał, że gdzieś tam w środku czułam się jak te szczeniaczki, co w worku wrzucane są do rzeki. Byłam zagubiona, smutna i przerażona. 
Że znowu nie wyszło. 
Że znowu będę ukradkiem przełykać łzy. 
Pamiętam, jak dziś, jak usłyszałam "masz inne cycki, jakieś dziwne są". Skomentowałam to dość wymownie i niecenzuralnie. I jakoś zapomniałam. Ale... Jakoś ulubione piwo przestało smakować, a był środek upalnego lata! Papierosy nie bardzo chciało się palić. Senność dobijała - to akurat zwalałam na maraton w pracy, który mnie wykańczał psychicznie i fizycznie. Okresu dalej nie było, ale totalnie o tym zapomniałam. Bo może to stres? 
O braku czerwonej próżni rozpaczy przypomniałam sobie w pewien poniedziałek, jak jechałam do pracy. Pierwsze co zrobiłam po otwarciu kwiaciarni, to pobiegłam do toalety się wyrzygać jak ten przysłowiowy kot. Pomyślałam, że to ta pizza z wczoraj. Jednak to trwało, i trwało i się powtarzało z super częstotliwością. Szybkie przeliczenie w głowie. Kolejna nadzieja. 
Kierunek apteka. 
Przecież, jak zamknę na 15 minut biznes nikt się nie dowie. Szefowie i tak się urlopowali, więc co mi szkodziło. 
Z rezygnacją robiłam tamten test. 
Nawet nie musiałam czekać. Dwie grube kreski było widoczne od razu. 
Wtedy chyba pierwszy raz rozpłakałam się z radości. 



 Pierwsze oblicze ciąży jest chyba najgorsze. 
 A oto one: poranne mdłości
Nie każda z nas je miała. I cholernie zazdroszczę tym, co ich nie przeżywały. 
Ja swój pierwszy trymestr wspominam koszmarnie. Jeśli ktoś mnie kiedyś spyta, jak schudnąć 6 kilogramów w tydzień, odpowiem "zajdź w ciążę". To nie żart. 
Pamiętam, jak się zastanawiałam, jakim cudem ja tyle wymiotuję, jakim cudem ciągle mnie ciąga od zapachów. 
Co było gorsze, pierwsze tygodnie przypadały na urlop moich szefów, a to oznaczało, że o wolnym, czy o zwolnieniu lekarskim mogłam tylko pomarzyć. Musiałam pracować. Jakoś przemęczyć się ten tydzień do ich powrotu. Pracowałam maraton niemal trzy tygodnie. O ciąży dowiedziałam się w drugim tygodniu tej mordęgi, więc musiałam tylko trochę, tyci tyci, troszeczkę się przemęczyć. Dzięki wszelakim bóstwom za tak wspaniałą współpracownicę, która bardzo mi pomagała i nie pozwalała robić tych cięższych z naszych obowiązków. 
Pracując w kwiaciarni, co jakieś pięć minut masz ochotę zwymiotować. Co kolejne dziesięć robi Ci się słabo i masz mroczki przed oczami. Wszechobecne zapachy. Połączenie zaduchy zaplecza z chłodem klimatyzowanej sali sprzedażowej, to nie jest dobro dla świeżo zaciążonej kobiety. 
Nie jadłam praktycznie nic. Wszystko co zjadłam, czy wypiłam, lądowało w ścieku. Potrafiło mi się zrobić niedobrze po zwykłej wodzie! To był czas, gdy jeszcze nie wiedziałam, że rozwija się we mnie nie jeden, a dwoje obcych. 
Był to czas, gdy potrafiłam przeklinać dzień, w którym stwierdziłam "chcę być mamą". Nie raz patrzyłam do lustra i mówiłam do siebie "jaka ty jesteś jebnięta". Cierpiałam wtedy i to bardzo. W końcu nadszedł dzień kolejnej wizyty u ginekologa. Wcześniejsza tylko potwierdziła baaaardzo wczesną ciążę. Teraz nadszedł czas potwierdzić, że ten potwór we mnie, co wysysał ze mnie wszelakie dobro i siły życiowe, żył i biło mu serducho. 
Dziwnie by było wtedy usłyszeć, że to jednak nie to. Że może to duże wzdęcie, zaparcie, czy inna kupa. Zwykła kupa nie robi przecież tyle szkody. A wyniki krwi miałam też nie za ciekawe, taki tam począteczek anemii. I nadszedł ten dzień. 
Usłyszałam serducho. By po chwili usłyszeć jeszcze jedno. 
Nie wiem, czy dotarło do mnie wtedy "bliźniaki", wypowiadane przez doktora. Wiedziałam wtedy tylko już jedno. Jeśli miałabym wymiotować przez całą ciążę, tylko po to by te dwa szkodniki mogły się urodzić zdrowe, wymiotowałabym. Wystarczyło tylko posłuchać miarowego szybkiego jak u małego ptaszka "pukpukpukpukpukpuk", by cały światopogląd jaki się miało w głowie uległ przebudowie. 
Więc jak zniosłam te wymioty. który trwały cały bity pierwszy trymestr. Cóż. 
W końcu wyczaiłam, czym rzyga się lepiej ;) 
P.S. Gdy banan wraca tą samą stroną, boli i jest nieprzyjemnie. Za to rosołek zawsze tak samo wchodzi i wychodzi.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Maść na wszystko?

Pierwszy wpis na bazarku dedykuję maści, bez której nie wyobrażam sobie aktualnie normalnego funkcjonowania w domu. Naprawdę. Nigdy nie sądziłam, że poza oczywistą potrzebą moich dzieci, tak i ja oraz druga połówka będziemy używać czegoś, co miało - czysto teoretycznie, jak się okazało - służyć tylko naszym córkom. Ta maść idealnie sprawdza się, gdy nasza garderoba zafunduje nam otarcie, które sprawia nam dyskomfort. Idealnie się sprawdzi na małe ranki, lekkie oparzenie, czy nawet przesuszone usta. A docelowo stosuje się ją... na berbeciową pupkę. Odkąd nasze warchlaczki przyszły na świat, przetestowaliśmy parę specyfików do codziennej pielęgnacji delikatnej skóry noworodków. Naprawdę, możecie wierzyć lub nie, ciężko jest przebrnąć przez to wszystko co oferują nam sklepy i nie zwariować. Do wyboru mamy wiele firm. Nivea, Dove, Ziaja, Linomag i wiele, wiele innych. Z racji, że wraz z zajściem w ciążę obudził się we mnie jakiś konsumencki patriotyzm, na starcie odrzuciłam

[I Kobiecość, a macierzyństwo.] 1. Bądź sobą! A jak nie, to się zmuś.

Co się dzieje z naszym organizmem, gdy zostaje się matką? No przyznam, że dzieje się bardzo dużo. A to i tak, według mnie, mało powiedziane. Ciężko jest nam wtedy na siebie patrzeć, a może zwyczajnie jesteśmy wtedy zbyt zaabsorbowane tym, że własnie wydałyśmy na świat dziecko, lub czasem nawet dzieci - jak to było w moim przypadku.  Prawda jest taka, że duża część kobiet w tym momencie, gdy tylko spomiędzy jej ud wyskoczy (lub go wytną, kurtuazyjnie rzecz ujmując) ten mały cud natury, włącza sobie jakąś chorą i niezrozumiałą dla mnie blokadę oraz obsesję.  Całą tą notkę oprę tu na byciu biernym czytelnikiem najróżniejszych forów, swoich przemyśleń, a także własnego doświadczenia.  A więc... do dzieła.  I ostrzegam, języka nie mam zamiaru strzępić i czasem sobie przeklnę, mimo że to w chuj nie ładnie. Pamiętam ten dzień, jakby był wczoraj. Bo ciężko zapomnieć dzień, gdy okazało się, że cały świat możesz zamknąć w swoich ramionach (t ak, dziwne, ale potrafię być czuła i ckl

[IV Czas wolny? A co to takiego?] Trzy złote zasady.

Jestem członkiem pewniej grupy na facebooku: takie tam życie rodzic ó w itp. Moje niedawne posty, dotyczącego tego, jak wygląda mniej więcej m ó j dzień z moimi potworniackimi, wzbudziły nie małe poruszenie. Pierwszy post opublikowałam w dniu, kiedy warchlaczki skończyły r ó wniutko pięć miesięcy. Post okrasiłam zdjęciem, na kt ó rym znajdował się m ó j odpalony komputer z włączoną grą, kubek parującej kawy i opis, że mimo bycia mamą mam czas dla siebie. Dopisałam tam r ó wnież, że mam gotowy obiad, posprzątane mieszkanie itp. rzeczy, kt ó re wykonują maki na co dzień. Wylała się wtedy spora fala... sama nie wiem dokładnie, jak to można nazwać. Hejtu? Zazdrości? Złożyczenie przyszłości?